lapnąć

Słowo poświadczone w fotocytacie:
(...) Zam. nr 939/A/74. W-lll  Szukszyn Rozmowy przy jasnym księżycu  Wasilij Szukszyn jest znanym radzieckim pisarzem, reżyserem filmowym i aktorem. Urodził się na Syberii. Ukończył w Moskwie szkołę filmową. Jako pisarz debiutował w 1959 roku. W polskim przekładzie ukazała się jego książka Rodzina Lubawinów (PIW 1967), poświęcona dziejom wsi syberyjskiej z okresu lat dwudziestych, oraz współczesna, psychologiczna nowela pt. Jest taki chłopiec (Iskry 1966) i kilka opowiadań w tomach opowiadań pisarzy radzieckich. Szukszyn szczególnie chętnie wypowiada się w małych formach prozatorskich. Niniejszy tom stanowi wybór najlepszych opowiadań Szukszyna, publikowanych w radzieckich wydaniach książkowych i w prasie literackiej. We wszystkich wyczuwa się wielką wrażliwość autora, który zadaje sobie pytania: jak żyć? w co wierzyć? Pytania te nie dają spokoju autorowi, skłonnemu przy tym do gloryfikowania życia, wolności, miłości.  Wasilij Szukszyn o Rozmowy przy jasnym księżycu Przełożyły Zofia Gadzinianka i Barbara Reszko PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY 1974  Okładkę, obwolutę i strony tytułowe projektował Jerzy Jaworowski  ŻYC się chce Na wzgórzu polana, na polanie chatka. Chatka taka sobie, raczej szopa, na trzynaście-czternaście bierwion, z jednym okienkiem, bez sieni, a czasem i bez dachu. Kto od niepamiętnych czasów buduje takie chatki rozsiane po całej tajdze? Wiosną przychodzą jacyś ludzie, naścinają co równiejszych sosen, okorują... A pod jesień w pogodne dnie, pracując na trzy—cztery topory, postawią w ciągu tygodnia. W pobliżu znajdzie się i glina, i kamień — zbudują piec i komin wyciągną aż na dach, i pryczę sklecą — żyć, nie umierać. Gdy zimą zajść do takiej chatki, wyda się zapuszczona. Na ścianach, w szparach, sadź gruba na palec, w powietrzu stęchły zapach zastarzałego dymu. Ale oto zapłonęły na kominie drwa... Powiało ciężkim, wilgotnym zapachem rozmarzającej gliny; ze ścian kapie. Zapachniało czadem. Najlepiej wtedy naładować do pieca i wyjść na dwór, zawczasu narąbać drew... Po upływie pół godziny w chacie jest już cieplej, powietrze lżejsze. Można zrzucić kożuch i jeszcze raz dołożyć do pieca. Ściany z lekka parują, od pieca bucha żarem. I ogarnia cię taka cicha błogość, radość... „A-a! — ma się ochotę powiedzieć — to jest dopiero...” Teraz już prawie wszędzie sucho, ale deski pryczy jeszcze zimne. Nie szkodzi — już niedługo. Na razie można rzucić na nie kożuch, pod głowę — plecak z wiktuałami, nogi wyciągnąć do pteca. S  I taka senność cię opadnie, że sił brak. Nie chce się wstać i dorzucić drew do pieca. A trzeba. Na kominie cała ognistoruda górka głowni. Drwa zajmują się błyskawicznie jak wióry. Nie opodal leży kłoda. Można na niej usiąść, zapalić i porozmyślać. W samotności myśli się przyjemnie. Ciemno. Tylko szpary pieca gorzeją w ciemności. Odblask igra na podłodze, na ścianach, na suficie. I zaczyna ci się przypominać Bóg wie co! Przypomni ci się nagle, jak pierwszy raz odprowadzałeś dziewczynę. Szedłeś obok niej i milczałeś jak dureń... I sam nie zauważysz, że siedzisz i uśmiechasz się. Przyjemnie — niech to diabli! Jest już zupełnie ciepło. Można zaparzyć herbatę. Prasowaną, zieloną. Herbata pachnie trawą, przypomina się lato. ...Tak właśnie w półmroku, pykając fajką, siedział przed kominem stary Nikitycz. W chacie było gorąco. Za oknem siarczysty mróz. Nikityczowi było lekko na duszy. Od najmłodszych lat włóczył się po tajdze — trudnił się myśliwstwem. Polował na wiewiórki, a zdarzało się, że i samotnika niedźwiedzia położył. W tym celu w lewej kieszeni kożucha nosił zawsze z pięć-sześć nabojów z loftkami. Lubił tajgę, szczególnie zimą. Cisza taka, że aż trochę przytłacza. Ale samotność nie ciąży, ogarnia poczucie swobody. Mrużąc oczy, Nikitycz rozglądał się dookoła — czuł się jedynym, niepodzielnym władcą tego wielkiego, białego królestwa. ...Siedział, palił. Z dworu dobiegło szurgotliwe człapanie nart — potem ucichło. Ktoś jakby zajrzał w okienko. Potem znowu skrzypliwie zaszurały narty — w stronę ganku. Ktoś dwukrotnie stuknął w drzwi kijkiem. — Jest tu kto? Głos młody, ochrypły od mrozu i długiego milczenia — widać nie potrafi człowiek sam z sobą rozmawiać. „Nie myśliwy” — zrozumiał Nikitycz. Myśliwy nie będzie pytał — wejdzie i już. — Jest! a Tamten za drzwiami odpiął narty, oparł o ścianę; skrzypnęła deska na ganku... Drzwi się uchyliły i w białym obłoku pary Nikitycz z trudem rozpoznał wysokiego chłopaka w podpasanej pikowanej fufajce, w watowanych spodniach, w szarej wojskowej czapce. — Kto tu? — Człowiek. — Nikitycz zapalił szczapę, uniósł nad głową. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. — Sam jesteś? — Sam. Chłopak podszedł do pieca, zdjął rękawice, wsunął je pod pachę, wyciągnął ręce do ognia. — Mróz, niech to diabli... — Mróz. — Dopiero teraz Nikitycz spostrzegł, że chłopak jest bez strzelby. Nie, nie myśliwy. Nie wygląda na to. Ani z twarzy, ani z ubioru. — Marzec jeszcze pokaże, co umie. — Jaki marzec? Przecież już kwiecień. — To po nowemu. A po staremu — marzec. U nas powiadają: martek, wdziewaj dwoje portek. Za lekkoś ubrany. — O tym, że przybysz nie ma broni, Nikitycz nic nie powiedział. — Nie szkodzi — powiedział chłopak. — Sam jesteś? — Sam. Pytałeś już o to. Chłopak nic nie odrzekł. — Siadaj. Zaraz herbatę zaparzymy. — Ogrzeję się trochę... — wymowę chłopak miał nietutejszą, „rosyjską”. Starego zżerała ciekawość, ale odwieczny zwyczaj — nie pchać się od razu z pytaniami — był silniejszy od ciekawości. Chłopak pogrzał ręce, zapalił papierosa. — Dobrze tu u ciebie. Ciepło. Kiedy zapalał papierosa, Nikitycz przyjrzał mu się dokładniej — przystojna, blada twarz z puszystymi rzęsami. Zaciągnął się głęboko, rozchylił usta — na przedzie błysnęły dwa złote zęby. Zarośnięty. Bródka zgrabna, trochę kędzierzawa na policzkach... Chudy... Pochwycił spojrzenie 7  starego, uniósł do góry dopalającą się zapałkę, popatrzył na niego uważnie. Rzucił zapałkę. Nikitycz zapamiętał spojrzenie: otwarte, śmiałe... I jakieś zastygłe — tak określił je Nikitycz. I pomyślał nieoczekiwanie: „Dziewuchy takich lubią.” — Siadaj, czego stoisz? Chłopak uśmiechnął się. —• Tak się nie mówi, ojciec. Mówi się — proszę spocząć. —■ No to spocznij. Dlaczego się nie mówi? U nas się mówi. — Można spocząć. Nikt więcej nie przyjdzie? — Kto teraz może przyjść? Późno już. A jak przyjdzie, miejsca starczy. — Nikitycz posunął się na kłodzie, chłopak usiadł obok niego, znowu wyciągnął ręce do ognia. Ręce nie spracowane. Ale chłopak zdrowy. I uśmiech jego spodobał się Nikityczowi — nie jakiś nachalny, ale prosty, powściągliwy. I w dodatku te złote zęby... Ładny chłopak. Gdyby zgolił brodę i włożył garnitur — po prostu nauczyciel. Nikitycz bardzo lubił nauczycieli. — Giełolog? — zapytał. — Kto? — nie zrozumiał chłopak. — No... ci, w tajdze poszukiwania robią... — A-a... Tak. — Czemu nie masz broni? To ryzykowne. — Odbiłem się od swoich — niechętnie wyjaśnił chłopak. — Twoja wieś daleko stąd? —• Będzie z półtorej setki wiorst. Chłopak kiwnął głową, zamknął oczy i siedział tak przez pewien czas, rozkoszując się ciepłem, potem otrząsnął się i westchnął. — Zmordowałem się. — Długo tak sam idziesz? — Długo. Nie masz przypadkiem czego wypić? — Znajdzie się. Chłopak się ożywił. — To dobrze! Bo aż mi coś w środku dygoce. Można zamarznąć na amen. I to ma być kwiecień... 8 Nikitycz wyszedł na dwór, przyniósł woreczek ze słoniną. Zapalił latarnię pod powałą. — Mogliby wam choć powiedzieć, co robić w tajdze samemu... Bo to posyłają was, a wy skąd macie wiedzieć?! Łońskiego roku znalazłem jednego, odtajał wiosną. Też był młody. I też z brodą. Owinął się kocem — i koniec, i wykopyrtnął się. — Nikitycz krajał słoninę na brzegu pryczy. — A ja wypuszczę się w pojedynkę i nic, całą zimę przetrzymam i nawet nie kichnę. Żeby tylko naboje były. I zapałki. — Ale w chacie jednak siedzisz. — Skoro już jest taka chata, to dlaczego miałbym się poniewierać na śniegu. Czy to ja sobie źle życzę? Chłopak rozpiął się, zdjął kurtkę... Przeszedł się po izbie. Rosły. Barczysty. Rozgrzał Się, spojrzenie mu pocieplało — rad był widać okrutnie, że natrafił na ciepły kąt, spotkał żywą duszę. Zapalił jeszcze jednego papierosa. Papierosy przyjemnie pachniały. Nikitycz lubił porozmawiać z miastowymi ludźmi. Pogardzał nimi za ich nieporadność w tajdze; zdarzało się, że towarzyszył ekspedycjom, dorabiał w ten sposób; w duchu podkpiwał sobie z nich, ale lubił przysłuchiwać się ich rozmowom i sam chętnie brał w nich udział. Rozczulało go, że rozmawiają z nim uprzejmie, podśmiewają się pobłażliwie, a sami, gdyby ich zostawić w tajdze — zginą jak ślepe szczenięta. Jeszcze ciekawiej, kiedy w ekspedycji są dwie-trzy dziewuchy. Wszystko znoszą, nie skarżą się. Niby to są takie same jak inni i nie chcą, aby im kto pomagał. Śpią wszyscy w kupie. I nic — żadnych zberezeństw. Gdyby tak padło na wsiowych — bez grzechu by się nie obeszło. A ci — nic. A przecie zdarzają się takie, że wprost oczu nie można oderwać: włoży taka wąskie portki, bluzkę jakąś taką przyciasną, chusteczką się owiąże przed komarami, okrągluśka taka — po prostu laleczka, a chłopcy — nic, jakby to była zwyczajna rzecz. — Czego szukacie? — Gdzie? — No, chodzicie... 0  Chłopak uśmiechnął się tajemniczo: — Szczęścia. — Szczęścia... Szczęście, bracie, jest jak ten miętus, śliskie: już je niby złapałeś, już je trzymasz w rękach, a popatrzysz — i nic z tego. — Nikitycz już się nastawił, żeby pogadać, jak zwykle z miastowymi -— tak więcej wymyślnie i przewrotnie, kiedy słuchają uważnie, kiedy słuchają i spoglądają na siebie porozumiewawczo, a czasem któryś nawet weźmie i zapisze coś ołówkiem w zeszyciku. A Nikitycz tym sposobem może rozprawiać choćby całą noc — tylko gęby rozdziawiać. Swoi, wsiowi, nazwaliby go pleciugą, a ci słuchają. Przyjemnie. I sam czasem pomyśli: składnie mi to wychodzi, psia jucha! Naplecie takich niestworzonych rzeczy, że za nic dawniej pop. Drzewa według niego mają duszę: nie rusz ich, nie kalecz niepotrzebnie toporem, bo uschną, a jak uschną, to i ty uschniesz — chandra cię opadnie i uschniesz, i nawet się nie domyślisz, skąd się ta chandra wzięła. — Albo na ten przykład: zjadą się z miasta ze strzelbami i dawaj strzelać: trach-bach! — na lewo i na prawo, w co się da: samica to samica, samiec to samiec, byle zabić. Za takie rzeczy ręce bym powyrywał. Tyś zabił niedźwiedzicę, a ona miała dwoje młodych. Zdechną. Jedną skórę zdobyłeś, a poczekałbyś, byłyby trzy. Do czego to podobne, żeby zwierzyną się zabawiać. Takie to szczęście... — ciągnął Nikitycz. Tylko że chłopak nie miał ochoty słuchać. Podszedł do okna, długo wpatrywał się w ciemność. Powiedział, jakby się dopiero co ocknął: — Tak czy inaczej wiosna już niedługo. — Przyjdzie, nigdzie się nie podzieje. Siadaj. Zjemy, co Bóg dał. Roztopili w kociołku trochę śniegu, rozcieńczyli spirytus, wypili. Przegryźli zmarzniętą słoniną. I na duszy zrobiło się już całkiem przyjemnie. Nikitycz dorzucił do ognia. A chłopak znowu podszedł do okna. Odchuchał kawałek szyby i ciągle patrzył i patrzył w noc. — Kogo ty teraz zobaczysz? — zdziwił się Nikitycz, który miał ochotę porozmawiać. 10 — Wolność — powiedział chłopak. I westchnął. Ale nie było smutku w tym westchnieniu. A o wolności powiedział mocno, gniewnie, władczo. Odwrócił się od okna. — Daj jeszcze wypić, ojciec. — Rozpiął kołnierzyk czarnej satynowej koszuli, z rozmachem klepnął się po piersi szeroką dłonią, pogładził: — Dusza tego chce. — Zjadłbyś coś, bo na głodniaka cię rozłoży. — Nie rozłoży. Mnie nie rozłoży — powiedział chłopakr i mocno, serdecznie objął starego za szyję. I zaśpiewał: A w celi śmiertelnej, Wilgotnej i zimnej, Staruszek się zjawił siwiutki. I uśmiechnął się ciepło. Jego oczy płonęły jasnym, radosnym blaskiem. — Wypijmy, dobry człowieku! — Dobrześ się musiał wytęsknić. — Nikitycz również się uśmiechnął. Chłopak coraz bardziej mu się podobał. Młody, silny, ładny. A mógł zginąć. — Tak, chłopie, można zginąć. Bez broni w tajdze — marny widok. — Nie zginiemy, ojciec. Jeszcze pożyjemy! I znowu powiedział to mocno, na mgnienie wzrok jego pobiegł gdzieś daleko-daleko i znowu zastygł... Trudno było zgadnąć, o czym pomyślał — jak gdyby przypomniał sobie o czymś. I jak gdyby wspominać o tym „czymś” nie miał ochoty. Przechylił szklankę i jednym haustem opróżnił ją do dna. Chrząknął. Pokręcił głową. Przegryzł słoniną. Zapalił. Wstał — nie mógł usiedzieć. Przeszedł się zamaszystym krokiem po izbie, przystanął pośrodku, wziął się pod boki i znowu zapatrzył się gdzieś daleko. — Żyć się chce, ojciec. — Wszystkim chce się żyć. Myślisz, że mnie się nie chce? A już niewiele mi zostało... — Żyć się chce! — z naciskiem, z jakąś wesołą złością powtórzył rosły, ładny chłopak, nie słuchając starego. — Ty nie znasz życia. Życie jest... — Zadumał się, zacisnął zęby: — To jest skarb. Drogi! Ukochany. 11  Podchmielony Nikitycz zachichotał. — Mówisz o życiu jak o jakiej babie. — Baby to pestka. — Chłopaka rozpierało jakieś uczucie — radosne, uparte, wyzywające. Nie słuchał starego, sam mówił, a tamten słuchał go z zaciekawieniem. Władcza siła bijąca od chłopaka udzielała się i jemu. —• Baby, pewnie... one... Ale i bez nich też nijako. — Weźmiemy je, najdroższe — chłopak wyrzucił ręce przed siebie, zacisnął w pięści — weźmiemy je, kochaniutkie, za gardziołko... pamiętasz Kolę profesora?... Nie? — Chłopak rozmawiał z kimś i bardzo się zdziwił, że został „zapomniany”. — Zapomnieć Kolę! A Kola cię pamięta. Kola o tobie nie zapomniał. — Chłopak ni to cieszył się, ni to groził komuś okrutną zemstą. — Spójrz, oto jestem. Proszę, madame, na kilka ciepłych słów. Nic złego ci nie zrobię. Ale ty oddasz mi wszystko. Wszystko! Sam wezmę!... — Co, naprawdę baba cię tak rozpaliła? — zapytał zdziwiony Nikitycz. Chłopak potrząsnął głową. — Ta baba nazywa się wolność. Ty też jej nie znasz, ojciec. Ty jesteś zwierz, tobie i tu dobrze. Ale ty nie wiesz, jak płoną światła wielkiego miasta. Te światła kuszą. Żyją tam sympatyczni, dobrzy ludzie, ciepło u nich, wygodnie, gra muzyka. Są uprzejmi i bardzo boją się śmierci. A ja idę przez miasto i całe miasto należy do mnie. Dlaczegóż oni są tam, a ja tu? Rozumiesz? — Nie wiecznie tu przecież będziesz. — Nic nie rozumiesz. — Chłopak mówił poważnie, surowo. —• Ja powinienem być tam, dlatego że ja się nikogo nie boję. Nie boję się śmierci. A to znaczy, że życie należy do mnie. Stary pokiwał głową. — Nijak nie mogę pojąć, chłopie, o czym ty mówisz. Chłopak podszedł do pryczy, napełnił szklanki. Wyglądał tak, jakby go nagle opuściły siły. — Uciekłem z więzienia, ojciec — powiedział pozbawionym wyrazu głosem. — Wypijemy? Nikitycz machinalnie stuknął swoją szklanką o jego 13  szklankę. Chłopak wypił. Popatrzył na starego... Ten ciągle jeszcze trzymał szklankę w ręku. Spoglądał na niego z dołu. — Co? — Jakże to tak? — Pij! — powiedział chłopak rozkazująco. Chciał znowu zapalić, ale pudełko było puste. — Daj swojego. — Ja mam machorkę. — A czort z nią. Zapalili. Chłopak przysiadł na kłodzie, bliżej ognia. Zapadło długie milczenie. — Złapią cię przecie — odezwał się Nikitycz. Może nie tyle żal mu było chłopaka, ile raczej wyobraził sobie, jak go prowadzą, takiego rosłego, przystojnego, pod strażą. I żal mu się zrobiło jego młodości, pięknego ciała, siły. Capną go i koniec — wszystko psu pod ogon. Nikogo jego uroda nie będzie ani ziębić, ani grzać. Po cóż ona była? — Niepotrzebnie — powiedział trzeźwo. — Co? — Niepotrzebnieś uciekał. Teraz nie te czasy. Złapią cię. Chłopak nic nie odpowiedział. Spoglądał w zamyśleniu w ogień. Pochylił się. Wrzucił do pieca polano. — Trzeba już było dosiedzieć... Niedobrze. — Przestań! — ostro przerwał mu chłopak. On również jakoś dziwnie wytrzeźwiał. — Mam własną głowę na karku. — To wiadomo — zgodził się Nikitycz. — Daleko masz iść? — Zamilcz na chwilę. „Ma pewnie matkę i ojca — pomyślał Nikitycz, zerkając na kark chłopaka. — Wróci, sukinsyn, to się ucieszą.” Milczeli dłuższą chwilę. Stary wytrząsnął popiół z fajki i znowu ją nabił. Chłopak ciągle wpatrywał się w ogień. — Twoja wieś powiatowa? — zapytał nie odwracając się. — Jaka tam powiatowa! Do powiatu od nas jeszcze dziewięćdziesiąt wiorst. Zginiesz, Zimą w tajdze.,, 13  — Ze trzy dni pobędę u ciebie, nabiorę sił — nie poprosił, a po prostu oświadczył chłopak. — Pobądź, co mi tam. Widać dużo ci jeszcze zostało... Nie wytrzymałeś? — Dużo. — A za cóż ci dali? — Takich pytań nigdy nikomu nie zadawaj, ojciec. Nikitycz pyknął kilka razy, rozpalił fajkę, zaciągnął się i zakasłał. Powiedział wśród kaszlu: — A co mi tam. Tylko żal mi cię. Złapią cię... — Bez woli boskiej włos mi z głowy nie spadnie. Tak łatwo mnie nie wezmą. Chodźmy spać. — Kładź się. Ja jeszcze posiedzę, aż się drzewo dopali, trza szyber zamknąć. Bo skołczejemy do rana. Chłopak rozłożył na pryczy kurtkę, rozejrzał się, co by podłożyć pod głowę, zauważył na ścianie strzelbę Nikitycza. Podszedł, zdjął, obejrzał, powiesił. — Stara. — Nie szkodzi, jeszcze posłuży. O, tam, w kącie, leży derka, połóż ją sobie pod spód, a fufajkę podłóż pod głowę. Nogi wyciągnij do pieca. Do rana tak czy inaczej wystygnie. Chłopak rozścielił derkę, wyciągnął się, głośno westchnął. — Malutki Taszkient — powiedział nie wiadomo dlaczego. — Nie boisz się mnie, ojciec? — Ciebie? — zdumiał się stary. — A czegóż się ciebie bać? — Hm... Ja przecież jestem katorżnik. Może mnie za morderstwo posadzili. — Za morderstwo Bóg cię skaże, nie ludzie. Przed ludźmi można uciec, a przed Bogiem się nie ucieknie. — Jesteś wierzący? Pewnie staroobrzędowiec? — Staroobrzędowiec! Piłby taki z tobą wódkę! — To prawda. A bozią to ty mi głowy nie zawracaj... Niedobrze mi się od tego robi. — Chłopak mówił ospale, lekko schrypniętym głosem, — Gdybym gdzieś spotkał tego waszego Chrystusa, bebechy bym my wypruł, — Za co? 14 — Za co? A za to, że łgał, bujdy opowiadał. Dobrych ludzi nie ma. A on był dobry, uczył cierpieć. Parszywiec! — W głosie chłopaka znowu zadźwięczała dawna siła i złość. Tylko wesołości już w nim nie było. — Kto jest dobry?! Ja? Ty? — Ja na ten przykład przez całe swoje życie nijakiego zła ludziom nie zrobiłem... — A zwierzęta zabijasz! Czy on tego uczył? — Też przyrównałeś pięść do oka. Co człowiek, to nie zwierzę. — Też żywa istota, sami o tym bezustannie klepiecie, dranie. Twarzy chłopaka Nikitycz nie widział, ale stała mu w oczach — blada, z bródką. W ciepłej ciszy izdebki niedorzecznie i dziko brzmiał rozwścieczony głos beznadziejnie rozdeptanego przez życie człowieka o takiej ładnej, takiej urodziwej twarzy. — Ty czego się na mnie rozwrzeszczałeś? — To nie opowiadajcie bredni. Nie oszukujcie ludzi, świętoszki. Uczyli was cierpieć? To cierpcie! Bo jeszcze się taki dobrze nie pomodlił, a już portki spuszcza — do baby się dobiera, szubrawiec. Ja bym teraz nowego Chrystusa wymyślił, żeby po mordzie uczył bić. Nałgałeś? To masz, draniu! — Nie draniuj! — powiedział Nikitycz surowo. — Przyjęli cię jak człowieka, a tyś się rozszczekał. Obraziłeś się, że cię posadzili! Widać było za co. Któż ci zawinił? — M-m. — Chłopak zgrzytnął zębami. Ale nic nie powiedział. — Ja nie jestem pop, i tu nie cerkiew, żeby złość swoją wywrzaskiwać. Tu jest tajga i wszyscy są jednakowi. Zapamiętaj to sobie. Bo inaczej kark skręcisz, nim dobiegniesz do swojej wolności. Powiadają: zuch przeciw much, przeciw zucha sam mucha! Znajdzie się i na ciebie odważny człowiek. Ukrzywdzisz go ot tak sobie, za nic, on ci wtedy pokaże, czym wolność pachnie. — Nie złość się, ojciec — powiedział chłopak pojednawczo. — Nienawidzę, kiedy mnie uczą żyć. Wszystko zaczy15  na się we mnie gotować. Pchają człowiekowi pod nos wszelkie paskudztwo, gnidy różne: o, jacy piękni, o, tak trzeba żyć. Nienawidzę! — niemal krzyknął. — Nie będę tak żył. Łżą! Trupem śmierdzi! Czystych, umytych nieboszczyków wszyscy żałujemy, bardzo ich lubimy, ale niech spróbują polubić żywych, brudnych. Nie ma na ziemi świętych! Nie spotkałem ich. Po co zmyślać?! — Chłopak uniósł się na łokciu; niewyraźnie — jak biała plama — majaczyła 'w półmroku, w kącie izby, jego twarz, gniewnie, dziko błyszczały oczy. — Jak trochę ostygniesz, to zrozumiesz, że gdyby nie dobrzy ludzie, życie dawno by już ustało; zagryźliby jeden drugiego albo by się pozarzynali. Tego mnie żaden Chrystus nie uczył, sam tak uważam. A co do świętych, to prawda: świętych nie ma. Ja sam niby jestem niczego sobie, zdawałoby się, nikt nie powie, żem zły albo tam wredny. A.jak młody byłem... Tu niedaleko, w dolince, była pustelnia staroobrzędowców, cała rodzina tu żyła: starzy i córka, chyba dwudziestopięcioletnia. Może i nie byli aż tacy starzy ci ojcowie, ale mnie się wtedy wydawało, że starzy. Później gdzieś się stąd wynieśli. A mieli córkę. Wszyscy tacy pobożni, że Boże uchowaj, od ludzi uciekli, byle dalej, jak to się mówi, od grzechu. A ja tę córkę zwabiłem raz w brzezinę i... tego... — la-la z nią. Ładna była dziewucha, zdrowa. Skończyło się dzieckiem. A żonatym już przecie był... — A mówisz, że nic złego nie robiłeś. — No i wychodzi na to, żem nie święty. Nie wziąłem jej siłą, nie powiem, pieszczotą ją zniewoliłem, a przecie dziecko rzuciłem na poniewierkę. Jak wspomnę, żal mi. Teraz już duży, przeklina mnie pewnie. —• Dałeś człowiekowi życie, a nie zabiłeś go. I ją też może uratowałeś. Może ona po tym wszystkim drapnęła od nich. A tak to jeszcze nie wiadomo, do czego by ją doprowadzili tymi swoimi modlitwami: powiesiłaby się gdzieś na gałęzi, i koniec. I mężczyzny by ani razu nie zaznała. Dobry uczynek zrobiłeś, nie masz się czego dręczyć. — Dobry czy niedobry, ale stało się. A dobrego w tym niewiele, to fakt. 16 — Zostało tam coś jeszcze? — Spirytusu? Jest trochę. Pij, ja już nie będę. — Chłopak wypił. Znowu odchrząknął. Nie jadł. — Dużo pijesz? — Nie, to... po prostu przemarzłem. Pić trzeba nie tak, ojciec. Pić trzeba pięknie. Muzyka... Dobre papierosy, szampan... kobiety. Spokojnie, kulturalnie. Chłopak znowu się rozmarzył, położył się, ręce zarzucił za głowę. — Mętami pogardzam. To nie ludzie, to zwierzęta. M-m, jak pięknie można żyć! Jeśli w ciągu jednej nocy siedem razy kokietowałem kostuchę, jeśli ona mnie głaskała kościstą ręką i chciała pocałować w czoło — czuję się zmęczony. Potem odpoczywam. Rozkoszuję się i kocham życie bardziej niż wszyscy prokuratorzy razem wzięci. Ty mówisz — ryzyko? A mnie w to graj! Niech zamiera dusza, niech drży jak zajęczy ogon — a ja idę prosto, nie potknę się i nie zawrócę. — Kim byłeś przedtem? — zainteresował się Nikitycz. — Ja? Działałem jako agent zaopatrzeniowy. W dziedzinie kontaktów kulturalnych z zagranicą. W ogóle byłem uczonym. Byłem docentem na temat: „Co to jest stonka i jak należy z nią walczyć.” — Chłopak umilkł, a po chwili powiedział sennym głosem: — Basta... Nie ma mnie. — Spij. Nikitycz przegarnął w piecu krótkim kosturem, nabił fajkę i zaczął myśleć o chłopaku. To jest życie! Niczego mu nie brakuje: dorodny, zdrowy, łeb, zdawałoby się, nie od parady... I... co? Co dalej? Po lasach się szwendać? Nie, to miasto sprowadza ich na złe drogi. Wszyscy dostali bzika. Trzej wnukowie Nikitycza też mieszkają w dużym mieście. Dwóch się uczy, jeden pracuje, żonaty już. Nie przechwalają się, jak ten tu, ale też ich ciągnie do miasta. Kiedy przyjeżdżają latem, nudzą się. Nikitycz bierze strzelby, prowadzi ich do tajgi i czeka, że się rozpogodzą, odetchną, oderwą się od swojej nauki. Oni udają, że im przyjemnie, a Nikitycz zaczyna czuć się niezręcznie: nie ma nic poza tajgą, czym mógłby umilić wnukom pobyt. Qzuje się tak, jakby ich oszukał. A im tylko miasto w głowie. I ten tu, na pry2 — Rozmowy przy Jasnym księżycu 17  ćży, też rwie się do miasta, jakby mu rozum odjęło. Na jego miejscu należałoby uciec jak najdalej, schować się w mysiej dziurze i z pięć lat nie wyściubiać nosa, skoro już nie mógł dłużej wytrzymać. A on znów się pcha tam, gdzie każdej chwili mogą go capnąć za portki. I przecie wie, że capną, a pcha się. Cóż to za siła siedzi w tym mieście! No, dobra, powiedzmy, że ja jestem stary, byłem tam zaledwie trzy razy i nie rozumiem... Niech i tak będzie. Tam wesoło, dużo świateł. Ale jeżeli ja czego nie rozumiem, to i nie ganię. Chcesz być tam? Na zdrowie. A mnie tu dobrze. A wychodzi tak, że oni przyjeżdżają stamtąd i kręcą nosem: nudno, żyć się odechciewa. A przypatrz no się dobrze! Jeszcześ niczego nie zdążył zobaczyć, a już zaczynasz klepać o swoim mieście. A przyjrzyj no się, jak na ten przykład żyje mrówka albo kret. I każde inne stworzenie!... Weź i przyjrzyj się z ciekawości. A potem pomyśl: dużo ty wiesz o życiu czy mało? Wy mnie opowiadacie bajki o mieście?... A jeżeli ja zacznę opowiadać, ileż ja wiem!... Alo mnie nie słuchają, a na was oczy wybałuszają — miastowy! A guzik mnie to obchodzi, żeś ty miastowy, że w lakierkach. po chodnikach paradujesz. Doparadowałeś się: wlepili ci pewnie z piętnaście lat za piękne życie. Nie inaczej, tylko się do sklepu włamał. Zadał raz szyku i nakryli go. I znowu lezie wilkowi w paszczę. Sam, z własnej woli! To znaczy, że już nie może bez miasta. Znowu na jakiś sklep się szykuje. Szampan... A skąd on ten szampan weźmie? Puste łby... Zeżre was to miasto z bebechami. I żal tych durniów. A nic nie można poradzić. Nie przetłumaczysz im przecie. Drwa w kominie dopaliły się. Nikitycz poczekał, aż ostatnie iskierki zgasły w popiele-, zasunął szyber, zgasił latarnię i położył się obok chłopaka. Chłopak oddychał głęboko i równo, niezręcznie podłożywszy pod siebie rękę. Nawet nie drgnął, kiedy Nikitycz poprawił mu rękę. „Umęczył się — pomyślał Nikitycz. — Durna pała... I kto mu każe? Ech, wy!” ...Już po północy p.a dworze, koło chaty, dały się słyszeć głosy. Rozmawiało dwóch albo trzech mężczyzn. 18 Chłopak podniósł się gwałtownie — jakby w ogóle nie spał. Nikitycz też uniósł głowę. — Kto to? — szybko zapytał chłopak. — Licho ich wie. Chłopak skoczył z leżanki — ku drzwiom, posłuchał, zaczął macać ręką po ścianie — szukał strzelby. Nikitycz domyślił się i ofuknął go półgłosem: • — Nie rób głupstw! Napytasz większej biedy. — Kto to jest? — znowu zapytał chłopak. — Nie wiem, mówię ci. — Nie wpuszczaj ich, zamknij izbę. — Dureń. Któż to się w tajdze zamyka? Nie ma jak zamknąć. Kładź się i leż, nie ruszaj się. — No, dziadku!... Chłopak nie dokończył. Ktoś wszedł na ganek i ujął za skobel. Chłopak błyskawicznie wśliznął się na leżankę, zdążył jeszcze szepnąć: — Ojciec, klnę się na Boga, czorta, diabła: jeśli mnie wydasz... Błagam cię, stary. Całe życie... — Leż — nakazał mu Nikitycz. Drzwi się otworzyły. — Aha! — odezwał się wesoło głęboki bas. — Mówiłem, że tu ktoś jest. Ciepło, wchodźcie! — Zamykaj drzwi! — zawołał gniewnie Nikitycz, spuszczając nogi z leżanki. — Ucieszył się. Ciepło! Otwórz szerzej, to się jeszcze cieplej zrobi. — Wszystko w porządku — powiedział bas. — I ciepło, i gospodarz uprzejmy. Nikitycz zapalił latarnię. Weszło jeszcze dwóch. Jednego Nikitycz znał: był to naczelnik powiatowej milicji. Wszyscy myśliwi go znali: zamęczał ich kartami myśliwskimi i zmuszał do płacenia składek. — Jemielianow? — zapytał naczelnik, wysoki upasiony mężczyzna pod pięćdziesiątkę. — Tak? — Tak, towarzyszu Protokin. — No więc... Przyjmuj gości. Wszyscy trzej zaczęli się rozbierać. *• 19  — Postrzelać? — nie bez ironii zapytał Nikitycz. Nie lubił tych niedzielnych strzelców: tylko hałasu narobią i wyjadą. — Trzeba trochę rozprostować kości. A to kto? — Naczelnik zobaczył chłopaka na leżance. — Giełolog — wyjaśnił Nikitycz od niechcenia. — Zgubił swoją grupę. — Zabłądził? — Ano. — Coś to u nas nie było słychać. Nie mówił, dokąd szli? — Dużo on tam mógł powiedzieć — ledwo usta rozdziawiał: prawie zamarzł. Napoiłem go spirytusem, teraz śpi jak martwy. Naczelnik zapalił zapałkę, przysunął ją do samej twarzy chłopaka. W twarzy śpiącego nie drgnął ani jeden muskuł. Oddychał równo. — Napompowałeś go. — Zapałka naczelnika zgasła. — Czemu to u nas nic nie wiadomo? — Może nie zdążyli jeszcze powiadomić? — powiedział jeden z przybyszów. — No nie, widać, że długo już się błąka. Nie mówił, od jak dawna idzie sam? — Nie — odpowiedział Nikitycz. — Zgubił się, powiada. I koniec. — Niech się prześpi. Jutro się dowiemy. No co: śpimy? — Śpimy — zgodzili się dwaj pozostali. — A zmieścimy się? — Zmieścimy się — powiedział z przekonaniem naczelnik. — Zeszłym razem też spaliśmy w piątkę. Omal nie uświerkliśmy do rana: napaliliśmy, ale za mało. A mróz dochodził do pięćdziesięciu stopni. Rozebrali się i położyli. Nikitycz położył się znowu koło chłopaka. Przybysze pogadali jeszcze trochę o swoich powiatowych sprawach i umilkli. Wkrótce wszyscy spali. ...Nikitycz obudził się, kiedy ledwie zarysowało się w ścianie okienko. Chłopaka obok niegg nie było. Nikitycz 20 ostrożnie zwlókł się z leżanki, poszukał w kieszeniach zapałek. Jeszcze nic złego nie przychodziło mu do głowy. Zapalił zapałkę... Ani chłopaka, ani jego fufajki, ani strzelby Nikitycza nigdzie nie było. Poczuł pod sercem nieprzyjemny skurcz. „Uciekł. I strzelbę wziął.” Ubrał się bezszelestnie, wziął jedną z trzech strzelb, ustawionych w kącie, sprawdził, czy ma w kieszeniach naboje z loftkami. Cichutko otworzył drzwi i wyszedł. Ledwie zaczynało świtać. Przez noc ociepliło się. Mglista powłoka chmur przesłaniała słaby przebłysk zorzy. W odległości pięciu metrów nic nie było widać. W powietrzu czuło się powiew wiosny. Nikitycz przypiął narty i ruszył po świeżych śladach, wyraźnie zaznaczonych na poszarzałym śniegu. — Ty sukinsynu, katorżniku zatracony — klął z cicha. — Uciekaj, pies cię drapał, ale po co zaraz brać strzelbę? Co ja tu pocznę bez strzelby, to ci nie przyszło do głowy? Czy to mnie się pieniądze z nieba walą, żebym dla was wszystkich strzelby kupował? Przecież ty ją, draniu, i tak gdzieś rzucisz. Myślisz tylko o tym, jakby się z tajgi wydostać. A ja tu będę siedział bez broni z założonymi rękami. Że też ludzie za grosz wstydu nie mają. Powolutku się przejaśniało. Dzień zapowiadał się pochmurny i ciepły. Ślad nie prowadził do wsi. — Ludzi się boisz? Ech, wy... „Piękne życie...” A zabrać staremu człowiekowi ostatnią strzelbę to nic, można. Ale ty mi tak łatwo nie uciekniesz, kochasiu. Ja wam siedmiu takim dam radę, choć żeście i młodzi. Szczególnej złości stary nie czuł. Po prostu było mu przykro: przygarnął człowieka, a on wziął i zabrał mu strzelbę. No, czy to nie podły człowiek? Nikitycz przebył już ze trzy kilometry. Zrobiło się prawie zupełnie widno. Ślad niknął w oddali. — Wcześnie wstał. I jak cichutko! W jednym miejscu ę&łopak zatrzymał się na papierosa: 21  obok śladów nart widniał dołek po kijkach. Na śniegu leżały okruszki tytoniu i nadpalona zapałka. — Nawet kapciuch rąbnął — Nikitycz splunął ze złością. — To paskudnik! — I przyśpieszył kroku. ...Chłopaka zobaczył daleko w dole, w parowie. Szedł żwawym, szybkim krokiem, nie śpiesząc się, ale uparcie. Na plecach miał strzelbę. — Dobrze się rusza — nie mógł nie przyznać Nikitycz. Skręcił ze śladu i ruszył szybko łagodnym zboczem długiego pagórka, ukryty za jego szczytem, zamierzając wyprzedzić chłopaka i zastąpić mu drogę. Orientował się mniej więcej, gdzie go spotka: na drodze chłopaka leżała nieduża przesieka. Chłopak minie ją i znowu wjedzie na zarośnięty teren... i tam właśnie spotka go Nikitycz. — Zaraz sobie na ciebie popatrzę — dogadywał Nikitycz nie bez złośliwej radości, energicznie pracując kijkami. Dziwne, ale bardzo chciał jeszcze raz spojrzeć na urodziwą twarz chłopaka. Było w tej twarzy coś niezmiernie przyciągającego. „A może to i dobrze, że się tak rwie do tego swego pięknego życia. Cóż on tu będzie robił, jeśli się zastanowić. Uschnie. Ech, życie, niech je gęś kopnie, kto się w nim połapie.” Koło przesiteki Nikitycz wyjrzał ostrożnie z zarośli: śladu na przesiece jeszcze nie było — a więc zdążył. Szybko minął przesiekę, wybrał miejsce, gdzie przypuszczalnie powinien był wyjść chłopak. Przycupnął w krzakach, sprawdził nabój w lufie i czekał. Mimo woli, doświadczonym okiem myśliwego, ocenił strzelbę: tulska, nowiutka, błyszczy i pachnie smarem. „Wybrali się na polowanie, a do głowy im nie przyszło, że strzelba nie powinna tak pachnieć. Na polowaniu trzeba nawet o paleniu zapomnieć i usta wypłukać herbatą, żeby nie jechało od ciebie na kilometr, i odzienie też włożyć na siebie inne, takie, co się na dworze wietrzyło, żeby nie pachniało ludzką siedzibą. Myśliwi — od siedmiu boleści.” Chłopak wyszedł na skraj przesieki i przystanął. Rozejrzał się dokoła. Postał chwilkę i szybkim krokiem prze22 biegł przesiekę. I w tym momencie Nikitycz wysunął się z zarośli. —• Stój! Ręce do góry! — rzucił gromkim głosem, żeby całkiem zaskoczyć chłopaka. Chłopak poderwał głowę do góry, w jego oczach mignęło przerażenie. Odruchowo wyrzucił ręce w górę, ale zaraz poznał Nikitycza. — Mówisz, że nikogo się nie boisz — powiedział Nikitycz — a z miejsca narobiłeś w portki. Chłopak szybko opanował strach, uśmiechnął się x pewnym wysiłkiem swoim czarującym uśmiechem. — No, ojciec... Ty masz zagrania... Zupełnie jak w kinie... ten tego... W ten sposób można dostać ataku serca. — A teraz ot co — rzeczowym tonem zarządził Nikitycz — strzelby nie zdejmuj, tylko weź z tyłu rękami, przełam i wyrzuć z luf naboje. I z kieszeni wszystko wyrzuć. Miałem tam jeszcze szesnaście sztuk. Wszystko rzuć na śnieg i odejdź na bok. Gdyby ci przyszło do głowy żartować, strzelam. Mówię poważnie. — Zrozumiałem, ojciec. Na żarty mi się teraz czemuś nie zbiera. — Bezwstydnik, złodziejska morda. — Sam mówiłeś, że bez broni w lesie marne życie. — A ja co tu zrobię bez strzelby? — Ty jesteś w domu. — No, jazda, jazda. W domu. Co to ja mam w domu fabrykę? Chłopak wyrzucił z kieszeni naboje — czternaście sztuk. Nikitycz liczył. Potem założył ręce za plecy; zagryzając dolną wargę i mrużąc oczy patrzył na starego. Ten także nie spuszczał z niego oczu: strzelbę z odwiedzionymi kurkami trzymał w rękach z lufami na poziomie piersi chk> paka. — Na co czekasz? — Nie mogę wyciągnąć... — Paznokciem zaczep... Albo postukaj pięścią po kolbie. Najpierw wypadł jeden nabój, potem drugi. — Dobra. Teraz odejdź, o tam. 23  Chłopak posłuchał. Nikitycz zebrał naboje, powkładał do kieszeni kożucha. — Rzuć mi strzelbę i nie ruszaj się. Chłopiec zdjął strzelbę i rzucił ją staremu. — Teraz siądź, tam gdzie stoisz, zakurzymy. I dawaj kapciuch. Nawet kapciuch gwizdnął... — Mnie się też przecież chce palić. — Ty cięgiem ino mnie i mnie. A o mnie, diable przeklęty, nie pomyślałeś. A co ja mam kurzyć? Chłopak zapalił. — Czy mogę sobie trochę odsypać? — Możesz. Zapałki to masz? — Mam. Chłopak odsypał sobie machorki i rzucił staremu kapciuch. Stary także zapalił. Siedzieli o pięć kroków od siebie. — Poszli tamci?... Nocni goście? — Śpią. Do spania to oni pierwsi. Nie polują, tylko się wałkonią. Mają ochotę pohulać, a u siebie w powiecie nie bardzo mogą — cięgiem na widoku. No to się urywają w tajgę. — A kto to taki? — Władza... Tylko naboje niepotrzebnie psują. — T-a-ak... — Ty co? Myślałeś, że cię nie dogonię? — Nic nie myślałem. A jednego znasz. Kto to jest? Po nazwisku się do niego zwracałeś... Protokin czy jak mu tam? — W ubezpieczeniach pracuje. Rentę dla swojej starej załatwiałem, tom go tam widział... Chłopak popatrzył bacznie. — To tam, gdzie wypisują skierowania na wywczasy? — Ano. — Coś ty kręcisz, staruszku. Czyżbyś mnie chciał posadzić? Z powodu strzelby... — Na diabła mi to potrzebne — sadzać cię — powiedział Nikitycz szczerze. — Sprzedaj mi strzelbę. Mam pieniądze. 24  — Nie —• powiedział Nikitycz twardo. — Poprosiłbyś z wieczora po dobremu, może bym i sprzedał. A skoroś tak po świńsku postąpił — nie sprzedam. —• Nie mogłem przecież czekać, aż się tamci obudzą. — Mogłeś mnie na dwór w nocy wywołać. Tak i tak, ojciec: bardzo mi się nie chce z tymi ludźmi gadać. Sprzedaj mi strzelbę — i pójdę sobie. A ty... ukradłeś. Za kradzież u nas ręce obcinają. Chłopak oparł łokcie na kolanach i ukrył głowę w dłoniach. Powiedział głucho: — Dzięki, żeś mnie wczoraj nie wydał. — Wszystko jedno, nie dojdziesz ty do tej swojej wolności. Chłopak uniósł głowę. — Dlaczego? —• Przejść całą Syberię —• to nie w kij dmuchał. — Muszę tylko dojść do kolei, a dalej pociągiem. Dokumenty mam. A bez broni tu... kiepsko. Sprzedaj, co? — Nie, nawet nie proś. — Zacząłbym teraz nowe życie... Uratowałbyś mnie, ojciec... — A dokumenty skąd wziąłeś? Sprzątnąłeś pewnie kogoś. — Dokumenty też ludzie robią. — Fałszywe. Myślisz, że z fałszywymi cię nie złapią? — Ty się o mnie... wprost jak matka rodzona martwisz. Powtarzasz w kółko: złapią, złapią. A ja ci mówię, że nie złapią. — A szampana to za jakie kapitały będziesz pił, jeżeli się weźmiesz za uczciwą robotę? — Naplotłem ci wczoraj głupstw. Nie bierz tego poważnie. Byłem pijany. — Ech, wy, młodzi... — Stary splunął na śnieg żółtą, gorzką śliną. — Moglibyście sobie żyć a żyć... a was... jak tych... jak nienormalnych po świecie nosi. Miejsca sobie nie możecie znaleźć. Za dobrze wam się powodzi, mało wam skórę łoili. — Różnie to bywało. 25 A  — Któż ci jest winien? — Nie mówmy już o tym — poprosił chłopak. — Posłuchaj... — Spojrzał na starego z niepokojem. — Przecież oni się zaraz obudzą, a strzelby nie ma... I nas obu nie ma. Polecą nas szukać. — Przed słońcem się nie obudzą. — Skąd możesz wiedzieć? — Wiem. Oni też wczoraj byli pod muchą. W chacie gorąc — rozbierze ich — będą spać do obiadu. Im się nigdzie nie śpieszy. — Ta-ak... — powiedział chłopak ze smutkiem. — Takie to sprawy. Zaczął padać śnieg dużymi, gęstymi płatkami — ciepły, ciężki. — Tobie na rękę. — Nikitycz spojrzał do góry. — Co? — Chłopak też spojrzał do góry. — Śnieg... Przysypie wszystkie ślady. Chłopak podstawił rękę pod śnieg i długo tak trzymał. Śnieżynki tajały na dłoni. — Niedługo wiosna... — westchnął. Nikitycz popatrzył na niego, jakby chciał na ostatek jak najlepiej zapamiętać takiego rzadkiego w tych stronach człowieka. Wyobraził sobie, jak idzie nocą sam... bez strzelby. — Jak nocujesz? — Przy ognisku się zdrzemnę... Co to za spanie. — Uciekalibyście choć latem. Zawsze to łatwiej. — Tam nie przyjmują podań w sprawie ułatwiania ucieczek. Z żarciem kiepsko. Nim się przejdzie od wsi do wsi, brzuch przyrasta do pleców. No, dobra. Dzięki ci za wszystko. — Chłopak wstał. —■ Idź, bo obudzą się ci twoi... Stary ociągał się. — Wiesz... Jest jedno wyjście — zaczął powoli. — Dam ci strzelbę. Jutro koło drugiej-trzeciej nad ranem dojdziesz do wsi, gdzie ja mieszkam... — No? — Słuchaj, nie przerywaj. Dojdziesz. Zapukasz do pierwszej lepszej chaty i powiesz, że znalazłeś strzel26 bę... albo... nie, Co by tu wymyślić... żebyś strzelbę zostawił? Tam od naszej wsi prosta droga do stacji — dwadzieścia wiorst. Tam już nie ma strachu. Auta jeżdżą. Na rano będziesz na stacji. Tylko tam zagroda jedna będzie, od tej zagrody jeszcze jedna droga w lewo pójdzie, tą drogą nie idż — to do powiatu. Idź prosto. — Ojciec... — Poczekaj! Co zrobić ze strzelbą? Jak im powiesz, żeś znalazł, przestraszą się, polecą szukać. A na zawsze oddać strzelbę szkoda mi. Ja bym za nią, choć ona i stara, trzech takich, o, nie wziął —• Nikitycz pokazał na nową fuzję. Chłopak patrzał na starego z wdzięcznością i pewnie się jeszcze starał, żeby wdzięczności w oczach było więcej. — Dziękuję ci, ojciec. — Co, dziękuję? Jak ja strzelbę nazad dostanę? Chłopak wstał, podszedł do starego, usiadł koło niego. — Zaraz coś wymyślimy... Schowam ją gdzieś, a ty potem zabierzesz. — Gdzie schowasz? — A jakimś stogu, w pobliżu wsi. Nikitycz zastanowił się. — Co ty tam wypatrzysz nocą?... Już wiem: zapukasz do pierwszej chaty, zapytasz, gdzie mieszka Mazajew Jefim. Pokażą ci. To mój kum. Do Jefima przyjdziesz i powiesz: tak i tak, spotkałem Nikitycza w tajdze, poszedł z giełologami do Wężowej Kotliny. Naboje mu się skończyły, i żeby niepotrzebnie nie dźwigać strzelby, uprosił mnie, żebym ci ją odniósł. I żeby na mnie czekali pojutrze! A o tym, że poszedłem z giełologami do Wężowej Kotliny, niech nie mówi nikomu. Zarobi, powiedz mu, wróci, to sobie wypijecie, a tak to mu stara wszystkie pieniądze migiem odbierze. Zapamiętałeś? Tera daj mi na litra — bo się potem od Jefima nie opędzę — i z Bogiem. Nabojów daję ci... sześć sztuk. I dwa z loftkami na wszelki wypadek. Jak nie zużyjesz, to pod wsią wyrzuć do śniegu jak najdalej. Jefimowi nie dawaj — to chłop chytry, od razu poczuje, że coś tu nie tak. Wszystko zapamiętałeś? — Wszystko. Nigdy ci tego nie zapomnę, ojciec... 27  — Dobra... Do wsi masz iść tak: wyjdzie słoneczko — dojrzysz je tak czy inaczej — to miej je z początku po swojej lewej ręce. Słoneczko wyżej, a ty je dalej po lewej ręce trzymaj. A ku wieczorowi skręcaj, żeby ci zostało w tyle za plecami, bliżej ku prawemu uchu. I dalej już prosto. No, zakurzymy na drogę... Zapalili. Od razu jakoś przepadła ochota do rozmowy. Posiedzieli chwilę, wstali. — Do widzenia, ojciec, dziękuję. — Bywaj. I już się rozeszli w różne strony, ale Nikitycz nagle zatrzymał się i zawołał do chłopaka: — Posłuchaj!... Czy ty wiesz, chłopie, żeś o mało nie wpadł? Ten Protokin to przecie naczelnik milicji. Dobrze, że cię wczoraj nie obudził...* Bobyś się od niego nie odczepił — taki uparty diabeł. Chłopak patrzył na starego i milczał. — On by zaraz: a skąd, a dokąd? Żadne dokumenty by nie pomogły. Chłopak nic na to nie powiedział. — No, to ruszaj — Nikitycz podrzucił na ramieniu cudzą strzelbę i poszedł przesieką z powrotem, w stronę chaty. Już przeszedł prawie całą przesiekę... I nagle usłyszał, jak gdyby nad samym uchem ogłuszająco trzasnęła gałąź. A jednocześnie z tyłu, w plecy i w potylicę, jakby kilka pięści pchnęło go mocno do przodu. Upadł twarzą w śnieg. I nic więcej nie słyszał i nie czuł. Nie czuł, jak przysypano go śniegiem, nie słyszał słów: „Tak będzie lepiej, ojciec, bezpieczniej...” ...Kiedy słońce wzeszło, chłopak był już daleko od przesieki. Słońca nie widział, szedł nie oglądając się, odwrócony do niego plecami. I patrzył przed siebie. Cicho szeleścił w powietrzu śnieg. Tajga budziła się. Wiosenny, intensywny zapach lasu odurzał, przyprawiał o lekki zawrót głowy. Przełożyła Zofia Gadzinianka  ZIOMKOWIE Nocą trochę padało. Gdzieś w dali pohukiwały grzmoty... A ranek otrząsnął się, wygnał z mgieł słońce; w drżącym mokrym listowiu zamigotało roztopione srebro. Mgły, skupione w nizinach, niechętnie odrywały się od ziemi, szły do góry. Na starość należałoby spokojnie myśleć o śmierci. A wtedy właśnie odsłania się przed człowiekiem cała ukryta, zdumiewająca, wieczna uroda Życia. Ktoś tam chce, aby człowiek na ostatek nasycił się nią aż do bólu. I żeby odszedł. I odchodzą. Kroki ich zdają się podzwaniać cichutko i urywanie, jak podzwaniają wędzidła zmordowanych koni. Jak cudownie, jak okrutnie cudownie było żyć! I tak nie chce się odchodzić! Mokrą od deszczu drogą kroczył stary siwy człowiek. Szedł kosić łąkę dla swojej krowiny. Wieś została w tyle za górkami. Miejsce, dokąd szedł, nazywało się Kuczugóry. To taka rozległa pagórkowata dolina — podgórze. Wejdzie się na następny pagórek i widać całą dolinę jak na dłoni. A dolinę tę z trzech stron obstąpiły milczące góry. Wolny zielony zakątek. Jak sięgnąć pamięcią, zawsze tam były kośne łąki. Na „garbach” i „grzbietach” trawa sięga końskiego brzucha. W podmokłych kotlinach przyjemny chłód, w zaroślach czuć zapach butwienia. Z rdzawej, tłustej ziemi biją tam przezroczyste, lodowate źródełka. A woda smacz29  na! I ciągnie, żeby tam posiedzieć. Dokoła półmrok i trochę chłodno, i smutno nie wiedzieć czemu, i w duszy budzi się uczucie osamotnienia. Są przecież ludzie, którym nie jest obojętne, czy jesteś, czy cię nie ma... A jednak... Po prostu nie sposób pojąć, po co dane ci było to przytłaczające piękno? Co z nim należało robić?... I ogarnia cię żal, że przeszedłeś obok niego — nie patrzyłeś, śpieszyłeś się. A wyjdziesz na słońce — i już żal ci twojego własnego smutku, wydaje ci się, jakby duszę twą wypełniło przed chwilą coś niewymownie, kojąco cichego; ale ledwie uradujesz się i poniesiesz to coś, aby i dalej się radować, a już opadają cię różne myśli i zapominasz się radować. Słońce podniosło się wyżej. Mgły poszły w górę i rozproszyły się. Ziemia lekko parowała. Opary nie tłumiły światła, ale jak gdyby odbierały je ziemi i również unosiły do góry. Liście na brzozach dokoła obeschły, ale jeszcze zachowały obmytą młodą świeżość i intensywnie błyszczały. Przeogromną ciszę poranka przeszywał cienki świst niewidocznych ptaków. Robi się coraz cieplej. Ciepło spływa ze zboczy w jeszcze wilgotne doliny; ziemia pachnie oszałamiająco ze wszystkich swoich zielonych sił. Staruszek przyśpieszył kroku. Ale nie tak, żeby zmęczyć się drogą. Sił zostało mu niewiele i trzeba je było oszczędzać. Po tej drodze chodził i jeździł niemało — całe życie. Znał każdy jej zakręt, wiedział, kiedy puścić koniowi wodze, a kiedy go przyhamować, żeby i on z samego rana nie umordował się zanadto, i żeby potem nie folgował sobie w robocie. Teraz nie miał konia. Pamiętał wszystkie swoje konie, jakie kiedykolwiek miał w życiu, mógłby opowiedzieć, gdyby komuś chciało się słuchać, o charakterze i narowach każdego z nich. Kiedy je wspominał, czuł w sercu ćmiący ból. Szczególnie żal mu było ostatniego. Tego konia nie sprzedał, nie wymienił go, nie ukradli go Cyganie — padł pod swoim gospodarzem. 30 Było to w trzydziestym trzecim roku. Stary (wtedy jeszcze nie stary, a żwawy chłop Anisim Kwasów, czyli, jak go nazywano, Anisimka) był już w kołchozie, pracował jako dozorca połowy. A był wtedy straszny głód. Jedli lebiodę, gotowali pokrzywy, truli się przemarzniętym ziarnem, które zmiatali po gumnach. Czekali nowych zbiorów; trzeba było jeszcze przeżyć lato. Jedyna nadzieja była w krowach: mlekiem ratowali opuchłe z głodu dzieci. I oto któregoś dnia, też w porze sianokosów, wiejski pastuch, słaby chłopina, całkiem zasłabł ganiając za krowami i stracił przytomność. Jak długo tak leżał, jeden Bóg wie, potem mówił, że długo. A krowy tymczasem weszły w koniczynę... Późnym wieczorem przygnał je do wsi rozdęte i krzyknął pierwszym napotkanym: „Ratujcie, one się koniczyny nażarły!” Co się wtedy działo... Baby podniosły lament, chłopy w strasznym popłochu złapali za bicze i dalejże pędzać krowy po ulicach. Na wieś zwaliło się nieszczęście, słychać było płacz i zawodzenie. Krowy padały, ludzie rzęzili ze zmęczenia i też padali. Anisim miał konia (kiedy zrobiono go dozorcą, kołchoz dał mu dawnego jego rnierzyna Miszkę); teraz widząc, co się święci, skoczył na Miszkę i też zaczął pędzać krowy. Całą noc trwała ta mordęga, a nad ranem Miszka zachrapał i upadł na przednie nogi. Anisim na głowie stawał, żeby ratować Miszkę, płakał, szalał — na próżno... Oskarżono go o szkodnictwo i z półtora miesiąca przesiedział w okręgowym kryminale. Potem jakoś się z tego wykręcił. A oto i działka: łagodne zbocze w pobliżu drogi, w dole kępka drzew ze źródełkiem. Słońce podniosło się już na dłoń od ziemi; spóźnił się trochę. Zjadł naprędce chleba z małosolnym ogórkiem, nastawił kosę, przeciągnął osełką po ostrzu. Niczego tak bardzo nie lubił, jak kosić. I do tego w pojedynkę. Ileż to spraw można przemyśleć w ciągu dnia! Soczyście, z poświstem tnie kosa, trawa wzdryga się i pa31  da. Nie opodal podnosi głowę żmija... I pełznie wśród traw, połyskując giętkim, ohydnym swoim ciałem. Znowu wspomnienie: kiedyś, jeszcze jako chłopak, jechał na koniu wyciągniętym kłusem. Nagle koń poczuł czy zobaczył żmiję — uskoczył w bok. A on, jakby nigdy na koniu nie siedział — spadł. I to tyłkiem prosto na żmiję. Potem przez tydzień go ganiało. Pamięć wydobywa nieustannie z głębin przeżytych lat jasne, miłe sercu dalekie dni. Tak w mętnej, zastałej wodzie cichego jeziora biją z dna czyste źródła. Choćby te żmije... Żył wtedy we wsi dziad Kudelka. Mówił dzieciom, że za każdą zabitą żmiję zostaje odpuszczonych czterdzieści grzechów. A jeśli żmiję rzucić w ogień, to na jej brzuchu można zobaczyć nóżki — niezliczone/mnóstwo. I dzieciarnia z zapałem zrzucała z siebie grzechy. Palono żmije, i rzeczywiście, kiedy żmija podskakiwała na ognisku, na jej brzuszku migało coś takiego. Dzieci wrzeszczały: „Widzisz! Widzisz!” Wszyscy widzieli nóżki. Do obiadu, póki trawa całkiem nie obeschła, staruszek kosił. Słońce przypiekało, jakby na głowę położono gorący okład. — Chwała Bogu! — powiedział stary człowiek patrząc na wygolony spłacheć łąki: sporo namąchał. Był z siebie zadowolony. Poszedł do szałasu, który przygotował sobie wcześniej, kiedy przychodził oglądać trawę. Teraz można się było spokojnie posilić. W nagrzanym szałasie pachnie ostro zwiędłą trawą. Gdzieś przenikliwie brzęczy maciupeńka muszka; gorącą ciszę wypełnia niezmordowane, monotonne, suche granie koników polnych. Z nieba spływa, przelewa się srebrzysty śpiew skowronków. Do-obrze! Och, jak dobrze!... Rzadko bywa człowiekowi tak dobrze, żeby sobie powiedział: dobrze mi. To tylko kiedy nam źle, wtedy myślimy: „A gdzieś tam komuś jest dobrze.” A kiedy nam jest dobrze, nie myślimy: „A gdzieś tam komuś jest źle.” Nam jest dobrze i... w porządku. Staruszek rozścielił na trawie upraną szmatkę, rozło32  żył na niej ogórki, chleb, gładki, jakby umyty... Zszedł do źródełka; zanurzona w wodzie stała tam butelka mleka, zatkana mocno szmacianym korkiem. Pochylił sią nad źródełkiem, wparł się rękami w wilgotny, uginający się brzeg i długo, bez zachłanności pił. Widział, jak po rdzawym dnie uganiają się za sobą drobniutkie ziarenka piasku. „Jak żywe” — pomyślał. Podniósł się z trudem, wziął butelkę i poszedł w stronę szałasu. A tam, koło szałasu, siedzi na pieńku stary człowiek w kapeluszu i z laską. I pali papierosa. — Moje uszanowanie — odezwał się starzec w kapeluszu. — Zobaczyłem, że ktoś tu jest, i zatrzymałem się, żeby odpocząć. Można? — A czemużby nie? — powiedział Anisim. — Przesiądź się do mnie, tu jakby kapkę mniej piecze. — Gorąco, to prawda. — Starzec w kapeluszu wszedł także do szałasu i usiadł na trawie. — Przypieka niezgorzej. „W porządnych portkach... poplami trawą” — pomyślał Anisim. — Zjesz ze mną? — zaproponował. — Dziękuję, niedawno jadłem. — Starzec w kapeluszu wpatrywał się w Anisima uważnie, aż Anisim poczuł się nieswojo. — Kosisz? — Trzeba. Przyjezdny? — Tutejszy. Anisim spojrzał na gościa i nic nie powiedział. — Nie wyglądam na tutejszego? — Czemu? Teraz różni bywają. — Anisim ugryzł z chrzęstem ogórka i pochwycił spojrzenie gościa skierowane na niewymyślne chłopskie jadło rozłożone na szmatce. „Zjadłby pewnie.” — Przysiądź się — powtórzył jeszcze raz. — Jedz, jedz, musisz jeszcze do wieczora pracować. — Starczy na dwóch! Miastowy starzec zdjął kapelusz, odsłaniając błyszczącą łysinę, przysunął się, wziął ogórek, odłamał kawałek Chleba. 3 — Rozmowy przy jasnym księżycu 33  — Gazety nie masz? — zapytał Anisim. — Po co? — zdziwił się gość. — Zabrudzisz portki o trawę. Szkoda portek. Widać, że porządne. — A-a... Pal sześć portki. Ach, ogóreczki!... — Co? — Pycha! — Tutejszyś, powiadasz? Skąd? — A tu, niedaleko... Anisimowi nie chciało się wierzyć, że gość jest z tych stron. Nie wyglądał na to. — Teraz już tu nie mieszkam. Pochodzę stąd. — A-a. W odwiedziny przyjechałeś? — Trzeba odwiedzić rodzinne kąty... Śmierć nie za górami. Ty z jakiej jesteś wsi? — Lebiażje. Tu przy tej drodze. — Mieszkasz sam ze swoją starą? — Aha! ' — Dzieci masz? — Mam. Troje. I dwóch na wojnie zabiło. — A tych troje gdzie mieszka? W mieście? — Jeden w mieście, Mikołaj. A dziewuchy się powydawały. Jedna do Czeburłaka poszła za kołchozowego brygadzistę, a druga — druga trochę dalej. — Nie powiedział, że druga wyszła za nie-Rosjanina. — Ninka była tej wiosny. Dzieci już spore. — A Mikołaj w jakim mieście? — A on to i w mieście, i nie w mieście: robotę ma jakąś taką do niczego, cięgiem gdzieś jeździ: żelaza szukają. — A jakież to miasto? — Leningrad. Pisze, pieniądze przysyła... Tak to nieźle mu się żyje. Też się do nas wybiera, ale jakoś mu niesporo. Może przyjedzie. Miastowy starzec wypił trochę mleka i otarł usta chusteczką. — Dzięki. Podjadłem sobie. — Nie ma za co. — Pójdziesz kosić? 34  — Nie, poczekam kapkę. Niech trochę zelżeje. — A Mikołaj z jakiego roku? — zapytał znowu gość. — Z dwudziestego. — I wtedy dopiero Anisim pomyślał: „A czegóż on się tak o wszystko dopytuje?” I spojrzał na gościa... A gość uśmiechnął się niewesoło, ale i nie tak znowu całkiem smutno. — Tak to, ziomku — powiedział. „Dziwny jakiś — pomyślał Anisim. — Za stary, żeby wydziwiać.” — A zdrowie jak? — dopytywał się miastowy. — Na razie chwała Bogu... Tylko głowa dokucza. U nas pół wsi na głowę narzeka. Nawet młodzi. — A rodzinę to masz jaką? Braci, siostry... — Nie, już dawno... — Pomarli? — Siostry umarły, a brat jeszcze z tamtej wojny nie wrócił. — Zginął? — Wiadomo. Czemu się z wojny nie wraca? Miastowy zapalił. Niebieskawa, rozwarstwiona smużka dymu popłynęła ku wyjściu. Tu, w szałasie, w zielonkawym cieniu, była wyraźnie widoczna, a na otwartym powietrzu, w słońcu, od razu gdzieś przepadała, choć wiaterku, nawet najlżejszego podmuchu, nie było. Grały koniki polne; ptaki pogwizdywały smyrgając po zaroślach; spływały na ciepłe łono ziemi nie kończące się trele pierzastych wirtuozów. Po wysokiej trawce u wejścia do szałasu pełzła w górę boża krówka. Posuwała się uparcie, nieustraszenie... Staruszkowie zapatrzyli się na nią. Biedronka dotarła na sam wierzchołek, chwilę chwiała się na czubku, rozpostarła skrzydełka i jakoś dziwnie, boczkiem, uleciała nad łąką. — No i minęło nasze życie — odezwał się półgłosem miastowy starzec. Anisim drgnął: dziwnie znajome Wydały mu się te słowa. Nawet nie same słowa, a to, jak zostały powiedziane. Tak mówił ojciec, kiedy się zamyślał —• z ledwie ukrytym 3* 35  uśmieszkiem, z lekkim zdziwieniem. Ojciec dodałby jeszcze: „Psia twoja mać.” Bez złości. — Nie markotno ci, ziomku? — Czy się człowiek markoci czy nie — na jedno wychodzi. — Coś jednak powinno przynosić ulgę w takich chwilach. —• A ciebie boli co, czy jak? — Dusza. Trochę. Żal mi... Nie nażyłem się do syta, nie zmęczyłem się. Nie jestem gotów, jak to się mówi. — Ech!... A czy to się kiedy ma dosyć? Komu się chce kłaść do ziemi? — Bywają przecież samobójcy... — To chorzy ludzie. Bywa tak, pewnie: nadłamie się człowiek, na oko wszystko ładnie-pięknie, a w środku — nie do życia. Kryska. — I czegoś tam nie przemyślałem do końca... Sam rozumiem, że to głupio: co było mi sądzone, to już dawno przemyślałem. — Miastowy zamilkł na chwilę. — Żal mi tego spokoju... Wiecznie za czymś goniłem. Ale trzeba zwolnić miejsce, co? — Trzeba. Ech, trzeba! — Tak zaszyć się gdzieś, żeby wszyscy o człowieku zapomnieli, i przesiedzieć tak ze dwieście lat, co? — Starzec roześmiał się wesoło. Znowu w jego śmiechu zabrzmiało coś niepokojąco znajomego. — I żeby tak wszystko zostało, jak jest, co? — Uprzykrzyłoby ci się. — Wyobraź sobie, że jeszcze mi się nie uprzykrzyło. — A ty zawczasu nie myśl o śmierci, to się nie będziesz strachał. A przyjdzie, no to przyjdzie... Dużo się tam nie nachorujesz! Czasami to i przez tydzień można się uwinąć. — Tak... — Ty naprzód patrzysz, a ja cięgiem za siebie się oglądam. Też nic dobrego. Tylko się nerwy zszarpie. — Wspominasz? — No. — To dobrze. 36  * — Dobrze, a przecie jątrzy się duszę. Po co to? — A jednak to dobrze. A co ci się przypomina? Dzieciństwo? — Przeważnie dzieciństwo. — Opowiedz coś! Łobuzowaliście? — Brata miałem. Grińkę. To był gagatek. — Anisim uśmiechnął się na wspomnienie. — I skąd się to u niego brało!... Na wojnie też pewnie pierwszy wyskoczył... — Cóż on takiego wyczyniał? — zainteresował się żywo miastowy starzec. — Opowiedz, proszę cię, póki odpoczywasz. — Ech!... — Anisim pokiwał głową i długo milczał. — Szelma był z niego... Któregoś razu złapał nas u siebie w ogrodzie sąsiad nasz, Jegor Czałyszew, no i wsypał nam. I miał rację — nie chodź na paskudy. Arbuzy przecie jeszcze zielone były, więcejśmy ich napsuli, niżeli zjedli. Nocą przecie nie widać: łupniesz o kolano, nadgryziesz — zielony — i ciepniesz na ziemię. Tak. Dobrze nas przetrzepał. Potem jeszcze ojciec dołożył. Grińkę złość wzięła. I powiedz ty, co wymyślił: wziął świński pęcherz, akurat wtedy świnię zabili, wymazał go w sadzach... Wiesz, jak się robi pęcherz? — Wiem. — No. Wysuszył, nadmuchał i wymalował na nim taką maszkarę straszną... — Anisim roześmiał się. — Gdzie on taką mordę wypatrzył?... Doczekaliśmy się nocy, podkradliśmy się cichutko do Jegor a na ganek i przywiązaliśmy ten pęcherz do górnej futryny... Rano Jegor otwarł drzwi — wychodzi na dwór — a tu mu ta maszkara prosto w gębę spojrzała... Chłop o mało w portki nie narobił. Zatrzasnął drzwi i do izby. I wrzeszczy na całe gardło: „Ratunku! Diabeł na moim ganku siedzi!” Miastowy starzec zaniósł się wesołym śmiechem, aż mu się łzy w oczach pokazały. — Stchórzył, chłopina, co? Cha-cha-chaL. — No, i tak go potem ludzie przezywali: „Jegorka, diabeł na ganku.” — A raz — jużeśmy wtedy więksi byli — też w siano37  kosy... Mikołaj Rogodin — chytry taki był chłop, lubił się na cudze połaszczyć — powiada wieczorem: „Grińka, powiada, osiodłaj któregoś konia, choćby mojego, i machnij się do wsi, nałap tam gdzie kur. Zachciało mi się kurzego mięsa.” Grińka raz-dwa osiodłał konia i — do wsi. Po niedługim czasie przywozi z pięć kur z ukręconymi łbami. My wszyscy radzi. Zaraz ugotowaliśmy... A Mikołaj je i dogaduje: „Zuch Grińka!” A Grińka mu na to: „Jedz, wujku Mikołaju, jedz jak swoje własne.” Obaj staruszkowie pośmiali się z całej duszy. Miastowy zapalił. — Klął potem, na czym świat stoi... Ale co mógł zrobić — sam go posłał. — Tak... — Miastowy starzec wytarł oczy. I zamyślił się. Długo milczeli, każdy pogrążony we własnych dumach. A życie za szałasem dzwoniło, rozpalało się, z coraz większym zapamiętaniem obnażając przed słońcem swoje piękno. —• No, to pójdę z Bożą pomocą... — powiedział Anisim. — Kapkę jakby zelżało. — Gorąco jeszcze. —• To nic. — Bez krowy w żaden sposób nie można się obejść? — A gdzie tam! Anisim podniósł kosę, przejechał po niej osełką... Popatrzył na równe pokosy — sporo z rana namachał. A miastowy starzec patrzył na niego... Uważnie. Ze smutkiem. — No, pójdę — jeszcze raz powiedział Anisim. — No, to idź — powiedział miastowy. — No i... żegnaj. — Popatrzył jeszcze raz prosto w oczy Anisima, bez słowa, mocno uścisnął mu rękę i poszedł szybko pod górę, w stronę drogi. Wyszedł na drogę, obejrzał się, postał chwilę i poszedł. I znikł za zakrętem. Stary człowiek kosił do późna. Potem poszedł do domu. W domu jego stara — widział to — wyczekiwała na niego z niecierpliwością. 38  — Jakiś człowiek do nas przyjeżdżał — powiedziała, ledwie starzec pokazał się w furtce. — W długim aucie. Pytał się o ciebie. Gdzie jest, powiada, twój stary. Anisim przysiadł na progu, upuścił na ziemię węzełek. — W kapeluszu? Taki stary? — W kapeluszu. Taki w garniturze... Jak nauczyciel. Starzec długo milczał patrząc w ziemię, sobie pod nogi. Dopiero teraz przypomniało mu się to dziwne podobieństwo, co go tak zdumiało za dnia. Dopiero teraz mu się przypomniało! Tylko... czy to możliwe? — Czy to nie Grińka czasem? Nic nie zauważyłaś? — Bóg z tobą!... Zwariował. Z tamtego świata miał przyjść czy jak? O przeczuciach z babą lepiej nie mówić. Nie zrozumie. Tej durnej głowie — póki młoda — możesz bez najmniejszego wstydu pleść największe głupoty — uwierzy ci; a starej spróbuj się zwierzyć ze swojej najskrytszej myśli — sam momentalnie zamienisz się w durnia. — Odjechał? —• Odjechał. Już było po południu... „Czyżby Grińka? Czyżby to był on?” Przez całą noc stary nie zmrużył oka. Myślał. Rano orzekł: nie, tylko podobny. Czy to mało na świecie ludzi podobnych? No i czemuż by się miał nie przyznać? Może żeby niepotrzebnie duszy nie jątrzyć? Za młodu dziwny był... „Czyżby Grińka?” Po tygodniu do starych nadeszła depesza: „Anisim Stiepanowicz Kwasów. Brat Grigorij Stiepanowicz zmarł dwunastego. Prosił zawiadomić. Rodzina Kwasowa.” To był brat. Grińka. Przełożyła Zofia Gadzinianka  WARTOŚCI DUCHOWE Do wsi Czerwony Jar przyjechała z miasta (z tamtejszego domu mody) grupa młody _adzi. Na pokaz nowych kreacji. Był początek lata. Po wiejś^ej ulicy przejechał w obłokach kurzu czerwony autobus i zatrzymał się przed klubem; z autobusu zaczęły wysiadać przystojne dziewczęta i młodzi chłopcy z instrumentami muzycznymi. Koło autobusu kręcił się już kierownik klubu Ilia Diegtiariow, wielki gałgan i wałkoń. Powitał przybyłych i poprowadził ich na wieś, aby rozlokować po domach. Na tablicy przed klubem, czyli DK, jak go uparcie nazywał Diegtiariow — pojawiło się ogłoszenie: Ogłoszenie! Dzisiaj w DK odbędzie się dla młodzieży pokaz mody wiosenno-letniej. Pocz. o godz. 9. — Potem film. Pokaz bezpłatny. Ludzi do klubu przyszło sporo. Przeważnie młodzież, dziewczęta. Diegtiariow palnął mówkę. — Towarzysze — powiedział — w naszej epoce, epoce niebywałych osiągnięć, powinniśmy się ubierać. Tymczasem dla nikogo nie jest tajemnicą, że te sprawy puszcza się u nas często na żywioł. Dlatego też dzisiaj pracownicy miejskiego domu mody pokażą nam cały szereg osiągnięć w dziedzinie lekkiego przemysłu. 40 s  Zakończył Diegtiariow tak: — I jeżeli kiedyś poniektórzy dowcipnisie mówili: „Ruś, powiadali, chcesz ukulturalniać?”, to dziś możemy śmiało powiedzieć: „Tak, towarzysze, jesteśmy zwolennikami wysokiej kultury wsi.” Na scenę wyszli chłopcy z instrumentami, stanęli półkolem i zaczęli grać coś wesołego, lekkiego. Potem wyszła dziewczyna ubrana w piękną, mieniącą się srebrem białą suknię... Przeszła się po scenie lekkim krokiem, wykręciła się, uśmiechnęła i znowu się przeszła. — Skromna suknia wieczorowa — zaczęła tłumaczyć starsza nieciekawa kobieta, której nikt z początku nie zauważył na scenie. — Fason stosunkowo prosty, ale, jak państwo widzicie, sukienka jest bardzo efektowna. Dziewczyna w sukience ciągle chodziła i chodziła, wykręcała się, uśmiechała. Muzykanci grali. Szczególnie starał się perkusista: podrzucał pałeczki, przytupywał nogą. Akordeonista też przytupywał nogą. I gitarzysta też przytupywał nogą. Dziewczyna w srebrzystej sukni zeszła ze sceny. I natychmiast weszła inna — w innej sukience. Była jeszcze zupełnie młodziutka, szczuplutka, z czerwonymi wargami. Ona również przeszła się po scenie drobnymi kroczkami, wykręciła się... A zrobiła to z takim wdziękiem, że przez salę przeszedł szmer uznania. — Codzienna sukienka. Bardzo wygodna i niedroga. Można ją nosić również na wieczór. Bracia Winokurow siedzieli w pierwszym rzędzie i wszystko doskonale widzieli. Starszy, Iwan, siedział położywszy łokcie na oparciu krzesła i z początku patrzył na scenę z pobłażliwością. Jednak muzykanci grali coraz weselej, na scenę wychodziły coraz to nowe modelki w coraz to innych sukienkach, uśmiechały się... Iwan usiadł prosto. Młodszy, Siergiej, przez cały czas siedział nieruchomo i nie odrywał oczu od modelek. Wyszła pulchniutka blondyneczka w granatowej prostej sukience. Zaczęła się przechadzać. 41  — Suknia wygodna do zdejmowania, może służyć jako plażówka. Pulchniutka dziewczyna zatrzymała się akurat naprzeciw braci i zaczęła rozpinać suknię. Iwan trącił Siergieja kolanem; Siergiej ani drgnął. Dziewczyna zdjęła sukienkę i przeszła się po scenie w kostiumie kąpielowym. Na sali zrobiło się cicho. Modelka uśmiechnęła się i zaczęła wkładać sukienkę. Włożyła i wyszła. Ilia Diegtiariow (siedział w pierwszym rzędzie koło przejścia) odwrócił się do sali i powiódł surowym wzrokiem po obecnych. Potem odwrócił się ponownie w stronę sceny i po chwili zastanowienia zaklaskał. Sala podchwyciła oklaski, ale niezbyt pewnie. Wiele osób uważało, że oklaski są tu nie na miejscu. Później wychodzili młodzi mężczyźni w garniturach, przechadzali się po scenie, uśmiechali się. Potem był film. Kiedy wyszli z klubu, Iwan zaczął rozmowę o modelkach. / — W ogóle to muszę ci powiedzieć, że nic nadzwyczajnego — oświadczył. Iwan mieszkał w mieście i kiedy przyjeżdżał na wieś na urlop, na wszystko patrzył z góry, wygłaszał płytkie, pochopne sądy, udawał bardzo mądrego. — Ładna powierzchowność i żadnych wartości duchowych. — Przestań — z niezadowoleniem odparł Siergiej, który nie znosił, gdy brat zaczynał się wymądrzać. —• Sam teraz będziesz marzył. — Kto, ja? —• Ty, a kto? —■ Po pierwsze, nie są w moim guście, za chude — powiedział Iwan. — A najważniejsze, brak im wartości duchowych. — A na diabła mi potrzebne ich wartości — powiedział Siergiej. — Ładne buty — zdumiał się starszy. — Sierioża, ty jesteś jakiś... Co ty? 42  — Co? — Wartości to rzecz najważniejsza! — z przekonaniem oświadczył Iwan. — Kobieta bez wartości duchowych to przecież... no nie wiem... to koszmar! —• Odczep się — zirytował się Siergiej. W domu czekała braci niespodzianka: w ich domu ulokowano dwie modelki. Powiedział im o tym ojciec, Kuźma Winokurow. Kuźma siedział na ganku i palił. — Do nas dwie dziewuchy na mieszkanie przydzielili — powiedział. — Do jutra. Bracia spojrzeli po sobie. — Te, co do klubu przyjechały? Z miasta? — No. —• To ci heca! — Iwan aż się trochę zmieszał. — A gdzie one teraz są? — A w komorze. Siergiej przysiadł na schodku, zapalił. — Chodźmy do nich, co, Sierioża? — powiedział Iwan. Siergiej nie odpowiedział. — Hm? — Po co? —■ A tak... Chodźmy. — Zapukajcie najsamprzód, one się tam przebierają — uprzedził ojciec. — Bo się wpakujecie... Siergiej zgasił niedopałek, wstał. — A co powiemy? — Dobry wieczór, tak i tak... W ogóle utniemy sobie gadkę... Siergiej wszedł do domu, do czystej izby, wyjął ze skrzyni nową koszulę, włożył ją. — Tylko ty... tego... nie za bardzo tam... — poradził bratu. Iwan skrzywił się protekcjonalnie: — Spokojnie, Sierioża. Nie takie się widziało. Siergiej wskazał drzwi komory. — No... Iwan zapukał. — Proszę! — dobiegło z komory. 43  Bracia weszli. — Dobry wieczór! — powiedział głośno Iwan w progu. I stanął w drzwiach. Siergiej znalazł się w głupiej sytuacji: nie mógł iść dalej, bo Iwan zagradzał mu drogę, a wycofywać się byłoby niezręcznie, bo już go zauważono. On również powiedział półgłosem „dobry wieczór” i pchnął Iwana pięścią w plecy. Iwan nie ruszył się. Dziewczęta odpowiedziały na powitanie i pytającym wzrokiem patrzyły na braci. — My tu mieszkamy — uznał za konieczne wytłumaczyć Iwan. — Tak? A co? Krępujemy was? — A skąd? — zawołał Iwan i ruszył dalej. — Mieszkajcie sobie, ile wlezie. Siergiej poszedł za nim. Czuł się okropnie — było mu wstyd. Jedna z dziewcząt, ta, co chodziła po scenie w kostiumie kąpielowym, czesała się przed lustrem, druga siedziała przy stole i z braku lepszego zajęcia skubała długimi szczupłymi palcami serwetę. — No i jak wy tu? — zapytał Iwan. — Wszystko w porządku? — W jakim sensie? — Dziewczyna czesząca się przed lustrem popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. — Urządziłyście się? — Tak, wszystko w porządku. Iwan też się uśmiechnął, usiadł na ławce. Siergiej postał chwilę i też usiadł. Iwan nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, uśmiechał się. Siergiej też się uśmiechnął. Wyjął z kieszeni składany nóż, otworzył go i zaczął próbować ostrze dużym palcem, jak gdyby sprawdzając, czy jest ostre. Dziewczyna z długimi, szczupłymi palcami roześmiała się głośno. — Co, przyszliście nas zabić? Iwan zachichotał i również spojrzał na brata. Siergiej zaczerwienił się, wytarł ostrze noża o spodnie. 44 — Można i zabić — lapnął i jeszcze bardziej się zaczer...

Dodatkowe informacje

Diachroniczna częstość użycia słowa (wystąpień na milion wyrazów):
Lokalizacja ekscerptu na stronie:
Adres bibliograficzny:
Szukszyn, Wasilij 1974. Rozmowy przy jasnym księżycu, przeł. Z. Gvadzinianka, B. Reszko, Warszawa : PIW
Etykiety gramatyczne poświadczenia:
czasownikliczba pojedyncza

Zastrzeżenia

W naszych materiałach trafiają się błędy, są nieuniknione w tak wielkim zbiorze danych. Procentowo nie jest ich jednak więcej niż w klasycznym 11-tomowym Słowniku języka polskiego pod red. Witolda Doroszewskiego. Ciągle je wyszukujemy i nanosimy natychmiast poprawki, co w epoce przedelektronicznej było zupełnie niemożliwe.
Sąsiedztwo a fronte

K) Słowa obecne w Słowniku ortograficznym języka polskiego Władysława Kokowskiego i pominięte w indeksie, ze względu na założenia NFJP.